Potem pokierowano nas do biura obok, gdzie trzech panów przez 10 minut robiło dokładnie to samo co celnik przed chwilą, oprócz tego wydrukowali nam stertę papierów i kazali sobie zapłacić 4000AMD. Następnie kazali wziąć papiery i udać się do banku, gdzie pozbyliśmy się 21000AMD i na części papierków zarobiliśmy po pieczątce, a to jeszcze nie był koniec. Obok „pokoju od opłat” znajdowało się „biuro od pieczątek”, gdzie inny pan celnik, sprawdziwszy dokładnie stan papierów, przybił resztę pieczątek upoważniających nas do wyjazdu i wziął bez potwierdzenia 2000AMD. Miał być to podatek drogowy, i ekologiczny, i za coś tam jeszcze. Wszystko to po to by po wyjściu z budynku i przejechaniu samochodem 20m oddać te wszystkie papierki panu stojącemu pomiędzy szlabanem, a domkiem celników. Żeby nie było za słodko, kilkadziesiąt metrów za granicą, musieliśmy zaopatrzyć się w ichniejsze ubezpieczenie OC (zielona karta nie jest honorowana w Armenii) za kolejne 15000AMD. Przy tym wszystkim panowie byli bardzo mili, uśmiechnięci i cierpliwie tłumaczyli nam kolejne etapy trudnego procesu przekraczania granicy. To jednak nie ukoiło serca W., który już zaczął warczeć: „nigdy więcej do Armenii…”. Cała ta zabawa zajęła nam tak ze dwie godziny chociaż byliśmy praktycznie jedynym odprawianym pojazdem na granicy…
Droga tuż przy granicy przypominała nam drogę z Medyki do Lwowa w 2011 r. – pełno dużych dziur w asfalcie i przymusowy slalom. Toalety przy drodze typu zrujnowanych sławojek, tyle że z pustaków i bez drzwi. Bardziej nolens niż volens, korzystaliśmy. W ubogich wioskach zmieniła się także architektura (niskie, jasne parterowe domki z błękitnymi okiennicami), pierwszy raz spotkaliśmy się też z pryzmami suszonych krowich placków. Czyżby na opał?
Zatrzymaliśmy się na obiad w przydrożnym barku. Na stół wjechały: szaszłyki (tu pierwszy raz W. pochwalił Armenię), chleb czyli lawasz (płaskie placki) i „chlieb kofe” (nazwa od kształtu ziarnka kawy), świeża sałatka z pomidorów, ogórka i papryki, hojnie okraszona pietruszką i kolendrą, ser (niestety zgliwiały) oraz zielenina (cebulka dymka, kolendra, rzodkiewki). Za całość zapłaciliśmy 5000AMD, a co było dla nas dziwne, mięso było tańsze od dodatków (2400 vs 2600AMD). Pani kucharka proponowała jeszcze chasz, ale wygląd tej zupy nie wzbudził w nas entuzjazmu…
Całkiem dobrze pojedzeni acz zdegustowani cenowo kontynuowaliśmy jazdę, poszukując twierdzy Amberd. Tymczasem GPS wywiózł nas w nieco inne okolice – do monasteru Teger. W sumie nic złego się nie stało, monaster jest dobrze zachowany, bardziej surowy w wyglądzie i ornamentyce od monasterów gruzińskich. Wrażenie to potęgował kolor budulca – czarny. O ile zdjęcia z zewnątrz kościoła były bajką, o tyle mieliśmy spory problem z doświetleniem przy fotografowaniu wnętrza, czarne ściany nie ułatwiały zadania. Tu W., zdegustowany szybkim odpływem gotówki przy granicy wymyślił, że teraz jedziemy pod twierdzę Amberd, tam się prześpimy w samochodzie i dzikim świtkiem pofotografujemy sobie obiekt. W sumie czemu nie?
Po drodze parę razy zagotowaliśmy płyn w chłodnicy i przejechawszy wysokość 2350m (co nam tam Transalpina!) udało nam się dotrzeć tam, gdzie zamierzaliśmy, na wysokość około 2200m n.p.m. W. jeszcze zdążył popróbować robić nocne zdjęcia murów oraz Erywania – pięknie wygląda z góry.
Rankiem po wschodzie słońca zaczęliśmy spacery. Twierdza na pierwszy rzut oka wygląda na gołą wieżę strażniczą, ale to tylko pozory – „za nią” są pozostałości pełnego podgrodzia. Twierdza leży między dwoma strumieniami w wąwozach, a u zbiegu strumieni jest jeszcze całkiem nieźle zachowany kościół. Po dokładniejszym jej obejrzeniu okazała się nie tylko warownią, ale i sporym terenem zabudowanym. W. musiał zrewidować swoją jej ocenę. Po „oglądzie” twierdzy i okolicy, ruszyliśmy do Asztaraku, gdzie czekały na nas armeńskie kościółki w różnym stadium rozkładu: Ciranawor, Spitakawor i Karmravor, a także kościół św. Marii. Z pierwszymi trzema związana jest legenda: trzy siostry zakochały się w tym samym mężczyźnie. Dwie starsze, chcąc przyczynić się do szczęścia najmłodszej, popełniły samobójstwo. Ostatnia, widząc do czego doprowadziła miłość również się zabiła, a mężczyzna wybudował trzy kościoły na ich cześć, każdy w innym kolorze mającym odpowiadać kolorom sukni dziewcząt: biały, morelowy, czerwony. (komentarz W.: „do czego prowadzi durna etyka – miały by go wszystkie trzy !one jego, a nie on je! i nie byłoby problemu, a tak to tylko kościół na tym zarobił – w końcu po to stworzył tę etykę!”) Dwa kościółki były już prawie ruinami, ostał się w dobrym stanie jedynie Karmravor – msze są w nim nadal odprawiane. Z kolei kościół św. Marii widać, że się sypie mimo, że wciąż odbywają się w nim msze. Ciekawie wygląda on od środka. Msza odbywa się w prezbiterium, a nawa główna, oddzielona drzwiami jest dużym, pustym magazynem wszystkiego. Dach nad nią jest, ale wygląda na tymczasową prowizorkę. Stare pylony są ukruszone i niczego już nie podpierają, a na starych kamiennych cokołach stoją, podpierające dach, kolumny drewniane.
Kolejnym punktem na trasie był Eczmiadzyn, zwany ormiańską Częstochową. Dla nas to mieszanka Częstochowy z Licheniem (W. zareagował dosyć brutalnie w skrócie K-L). Oprócz naprawdę starej katedry (aktualnie w remoncie), jest cały kompleks nowoczesnych acz surowych w formie (minus dla Lichenia) kościołów, sklepów z pamiątkami i innych budowli nieznanego nam przeznaczenia. Nie załapaliśmy się też na zwiedzanie skarbca – jest czynny po mszy, a ta potrafi trwać i trzy godziny. „Church day” wciąż trwał: w Eczmiadzynie zobaczyliśmy jeszcze kościół św.Gajane (tu uśmiech do Gaji), i kościół św.Rypsyny – oba stare i kameralne. Warto przy tym zwrócić uwagę na liturgię ormiańską. Msza (patarak) jest w znacznej mierze śpiewana. Oprócz kachana („popa”), a właściwie kilku, jest jeszcze chór żeński (jergczachmud) ubrany w specjalne stroje, nasuwające na myśl gospel. Wszystko to w oprawie kilku ministrantów ubranych w kolorowe komże – z ciekawymi dzwoneczkami na okrągłych tarczach na laskach obracanych dla uzyskania dźwięków. Oczywiście nie można zapomnieć o kadzidłach i… tych trzech godzinach! Interesująca jest również architektura małych, starych kościółków. Są małe, niektóre tak małe, że praktycznie mieści się w nich parę osób. Wygląda jak by były przeznaczone wyłącznie dla „wyświęconych”, a miejsce dla plebsu było za bramą. Po tej wizycie uświęcającej mogliśmy się już udać w kierunku Erywania. Po drodze rzuciliśmy okiem na pozostałości katedry i wykopaliska archeologiczne Zwartnoc, które są na liście UNESCO. Było to miejsce kultu boga Tira ukradzione, jak większość przez chrześcijan. Ciekawy jest dojazd do „zabytku” – przy bramie kupuje się bilety i można tam wybrać czy idzie się (pół kilometra) piechotą czy płaci się za wjazd. Wybraliśmy, jak większość, wjazd bo ukrop się lał z nieba. Zabytek był ciekawy w swej konstrukcji. Żadne z oglądanych dotąd kościołów nie miały takich kolumnad z takimi kapitelami. Przy okazji posłuchaliśmy ormiańskiego śpiewu na trzy głosy – nie wiemy czy „dla wycieczki” czy „dla zarobku”, ale i tak brzmiały pięknie. Przy wyjeździe z parkingu spotkaliśmy polską wycieczkę – przylecieli samolotem – i trochę nas podziwiali za dojazd samochodem. W ogóle spotkaliśmy tego dnia wiele wycieczek z różnych stron świata – Niemców, Włochów, Francuzów, a W. wypatrzył nawet Japończyków. I może i moglibyśmy powiedzieć, że „Armenia to cywilizowany kraj” gdyby nie totalny brak toalet, ani na stacjach benzynowych, ani w miastach toalety nie uświadczysz. Chlubnymi wyjątkami są jedynie hotele/restauracje i twierdza Amberd, gdzie przez całą noc otwarta była czysta, wykafelkowana toaleta z dostępem do elektryczności – W. spędził w niej ponad godzinę doładowując baterie do aparatów! Nawet w kompleksie Eczmiadzyn na cały wielki kompleks (kilka kilometrów kwadratowych) i tysiące ludzi była jedna toaleta (damska – dwa oczka – i męska – dwa oczka i dwa pisuary). Tragedia!
Msze Śpiewane w Armenii
Trasa do Erywania.Profil wysokościowy dostępny jest po otwarciu „Pokaż na Mapy.cz”
Bejotko – ci sami 😉
Jaruto – jeżeli św. Biurokracy, to do kwadratu…
A myśmy nie mieli na granicy żadnych przygód, góra 10 minut tak i z powrotem. Może dlatego, że samochód i kierowca z Tbilisi. Krowi nawóz do palenia się suszył i do ocieplania ścian, widziałam to np. okolicy Sewanu. Z toaletami podobnie, ze śpiewem tez – czy ci sami, co u mnie na zdjęciach?
W nazwie jest „kraj kamieni” – o toaletach ani słowa (mordka), a każde przejście graniczne pod opieką św.Biurokracego. Turystów tłum, to i bezrobocie mniejsze.