Poranek w sposób spokojny wprowadził nas w nastrój podróżny. Odpuściliśmy sobie wielkie śniadania i po drobnej herbacie z suchą karmą pojechaliśmy na spotkanie Anny i Artura. W. wykazał się dużymi umiejętnościami przy pakowaniu samochodu i ruszyliśmy w trasę, Ominęliśmy Tbilisi i ruszyliśmy w kierunku Kody. Za miastem jadąc serpentynkami, po drobnych poszukiwaniach znaleźliśmy rzeczkę z niebieskimi kamieniami. Był to co prawda rezerwat, ale Gruzini śmiecą tam na potęgę więc W. się specjalnie nie przejmował i zebrał parę okruchów skał, które raczej były zielononiebieskie. W. kojarzyły się one z minerałami niklu, ale do niczego mu nie pasowały.
Kolejnym miejscem godnym obejrzenia były dwie wioski Achalsopeli i Gochnari (Akhalsopeli i Gokhnsri, ach ta angielska transliteracja, a na dodatek z błędem). Były w nich cerkiewki o nieznanym czasie powstania, a co więcej w tych dwóch wioskach żyli ludzie o nieznanym pochodzeniu. Wybici zostali przez kolejne przechodzące przez ten teren nacje. Pozostały po nich tylko płyty nagrobne nie pasujące do niczego wokół. Niektórzy dostrzegają w tym wszystkim kosmitów. Po wiekach, miejsca te przejęli chrześcijanie. Na szczęście nie wszystko zniszczyli. W drugiej z wiosek oprowadził nas po cerkiewkach Gruzin od kilkunastu lat mieszkający w Grecji. Opowiadał o wielkościach kamieni z których są zbudowane, inne cerkwie gruzińskie są zbudowane z mniejszych. W drugiej z cerkiewek znajduje się ciekawa rzeźba czterech mężczyzn. Jednym z nich miał być sam Szota Rustaweli. Po zwiedzaniu cerkiewek przyszedł czas na spotkanie z Gruzinami. Zaproszeni zostaliśmy na „drobny” poczęstunek składający się z sałatki, sera i chleba. O czaczy nie wspominamy bo wykręciliśmy się od jej picia choć W. stwierdził, że ma bardzo interesujący zapach (w ustach chemika to spory komplement). Oprowadzający nas po wiosce Gruzin, mimo wzniesienia paru toastów, odwiózł nas swym samochodem kilka kilometrów z powrotem do naszego auta. Byliśmy mu za to bardzo wdzięczni bo w międzyczasie zaczęła się regularna ulewa. Podczas miłej rozmowy opowiedział nam również o istniejących w górach niezbadanych jaskiniach. Sugerowaliśmy kontakty z polskimi speleologami – oni bardzo lubią takie wyzwania.
Dalsza droga do Saqdrioni, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg, przepłynęła nam w strugach deszczu – autko znowu nabrało wody pod tylne prawe siedzenie, nie wiadomo w jaki sposób.
I tak dotarliśmy do przemiłego gruzińskiego domu, z którym związany jest jeden z przywódców gruzińskich, ale to już zupełnie inna historia… Mieszkająca w nim Mery jest bowiem siostrą Emzara Kwicjani, legendarnego przywódcy z wąwozu kodorskiego, którego historia kilka razy już „pisana była” przez kolejnych władców Gruzji. Za jednego prezydenta jest bohaterem, za innego zdrajcą, za kolejnego świadkiem oskarżenia poprzedniego prezydenta o zdradę. Dideba Upals! |
„Film był zakazany dlatego, że występuje w nim znienawidzony Kwicjani, jego żona i synowie… Kwicjani jest bardzo poważany u Swanów, a Swanów jako nieprzewidywalnych obawiał się Saakaszwili. Film jest kręcony w Uszguli, a rolę przywódcy religijnego (białowłosy starzec) najpierw proponowano Fridonowi. Fridon jak Fridon miał humory i nie czuł się dość »staro i poważnie« – rolę zagrał znany gruziński aktor. Film ogólnie mówi i przypomina o tym, że Swanetia zawsze była wolna i niezawisła…”[A. i A.] |
Wolne tłumaczenie: mężczyzna musi kochać swój kraj, ponieważ to jego ojczyzna musi ochronić granicę, aby wróg nie mógł przejść mężczyzna może mieć i broń drewnianą, najważniejsze by miał serce z żelaza mężczyzna musi bronić swojego kraju, a kobieta musi rodzić i wychować żołnierzy Gruzja musi się rozmnażać, żeby była silna. obowiązkiem Gruzina jest chronić swój kraj, żeby wróg nie mógł tańczyć na grobach jego żołnierzy” |
Różnice są nawet w wersjach językowych Wikipedii, a z „opowieści przy stole” wynika, że to jeszcze nie cała prawda i jeszcze nie koniec historii… I wszystkie te przeżycia zamykają się w „małym domku” Mery. Więcej o Mery przeczytać można na stronie Oblicza Gruzji: Mery i jej sery.
Kolejny dzień zaczęliśmy dietetycznym (zdaniem W.) śniadaniem – Anna i Artur są wegetarianami – a następnie, pod ich przewodnictwem ruszyliśmy w objazd megalitów i pozostałości jedwabnego szlaku. Oczywiście nie mogło się obejść bez cerkiewek.
Rozpoczęło się od pobliskiego karawanseraju w Saqdrioni (dawna nazwa: Edikilisa – z greckiego: Siedem Cerkwi). Okazuje się, że przez te rejony przebiegała boczna odnoga jedwabnego szlaku.
Dalej ruszyliśmy po okolicy rundką w prawo rozpoczynając od klasztoru w Berta (dawne Oliang). Są tam właściwie dwa klasztory, ale żeński się przed nami nie otworzył. Pozostaliśmy więc przy klasztorze męskim z pstrągami. Jest to miejsce szczególnego kultu w tej wielokulturowej okolicy. Wiąże się z nim również opowieść o świętych pstrągach żyjących pod świątynką. Według legendy łączą się one ze sobą na całe życie i jak jedno z nich umiera drugie umiera także. Wielkie szczęście ma przynosić dostrzeżenie pstrągów wypływających spod kamieni świątyni. Dla nas wypłynęły. Cerkiewki, jak wszędzie w okolicy, bardziej były święte niż strojne. A wracając do kotła regionalnego, w sąsiadujących ze sobą wioskach żyli wspólnie Grecy, Ormianie i Gruzini. Wioski greckie poznać można po małych cerkiewkach przydomowych, ormiańskie po suszących się kostkach odchodów opałowych, a gruzińskie… prawie ich tu nie ma. Poza tym gdzieniegdzie dostrzec można pozostałości po budynkach postsowieckich wsi betonowego przeznaczenia powoli odchodzących w przeszłość (czytaj: ruinę).Kolejny dzień zaczęliśmy dietetycznym (zdaniem W.) śniadaniem – Anna i Artur są wegetarianami – a następnie, pod ich przewodnictwem ruszyliśmy w objazd megalitów i pozostałości jedwabnego szlaku. Oczywiście nie mogło się obejść bez cerkiewek.
Rozpoczęło się od pobliskiego karawanseraju w Saqdrioni (dawna nazwa: Edikilisa – z greckiego: Siedem Cerkwi). Okazuje się, że przez te rejony przebiegała boczna odnoga jedwabnego szlaku.
Jadąc dalej przecinaliśmy wiele razy nowopowstającą przelotową drogę omijającą wszystkie wsie. Kiedyś będzie łatwiej jechać przez ten region do Bordżomi. Na razie są tam całkiem miłe (dla W.) drogi gruntowe. Dojechaliśmy nimi do Ozni. Zaczepiony przez nas miły starszy pan z przyjemnością oprowadzał nas po okolicy opisując góry (na szczyt jednej z nich, jak głosi legenda, każdy kto popełnił grzech musiał zanieść kamień proporcjonalny do wielkości grzechu), jaskinie pod górami i cyklopową twierdzę. Oczywiście w centrum cyklopowej budowli postawiono cerkiewkę. Inna postawiona w połowie drogi na szczyt była zaadoptowaną jaskinką megalityczną. Wychodząc z twierdzy szliśmy widoczną jeszcze drogą procesyjną (też megalityczną) do oddalonej o kilka kilometrów cerkwi postawionej nad wydajnymi źródłami wody i, rzecz jasna, w megalitycznym kręgu. Pan Javert odprowadzi nas jeszcze kawałek dalej by mieć pewność, że pojedziemy dalej właściwą drogą. Ciekawa historia wiąże się z jego imieniem i przezwiskiem. Nazywają go we wsi Francuzem bo obdarował go tym imieniem zakochany w literaturze francuskiej (a w szczególności w „Nędznikach” Wiktora Hugo) jego ojciec. Bardzo spodobała nam się wypowiedź Javerta zachęcającego nas do pojechania dalej samochodem: „Droga jest prawie jak asfaltowa, Żiguli nią przejedzie.”. „Prawie czyni różnicę…” Właściwym określeniem drogi jest druga część tej wypowiedzi… Do naszego słownika opisującego jakość dróg weszło: „Żiguli przejedzie” jako opis drogi dla wariatów. Toteż przejechaliśmy, choć W. musiał poszerzyć swoją miłość do Gruzji o miłość do gruzińskiego poczucia humoru. Z megalitów Ozni, drogami gruntowymi dotarliśmy do Avranlo, w którym kończy swój bieg uroczy kanion rzeki Kcji. Wzdłuż niego mieszkający tu Grecy postawili małe cerkiewki (a przy każdej z nich hak do sprawiania barana zabijanego i spożywanego podczas święta). Stawiali je oni w miejscach, które starcy dostrzegli w swych snach. Coś im mówiło, że mają postawić świątynię – to stawiali. A że były to miejsca od wieków związane z cyklopowymi budowlami to już zupełnie inna sprawa. (ciekawe czy to „Coś” nie było przypadkiem starsze od Boga Izraelitów) Zresztą na szczycie wąwozu stała cyklopowa twierdza widoczna z dołu – na górę nie właziliśmy. Po tym drobnym spacerku wróciliśmy po nasze bagaże do Mery odwiedzając po drodze cerkiewkę w Darakovi, niestety zamkniętą (jak i wszystkie inne).
Po zapakowaniu samochodu po same brzegi ruszyliśmy w kierunku Parawani po drodze zahaczając o, zupełnie z drogi niewidoczną, cyklopową twierdzę w Nardevani. Wystarczyło jednak przejść 100m przez pastwisko by wejść w ruiny o trzymetrowej grubości ścianach. A zaraz za twierdzą była, oczywiście, cerkiewka.
Paravani (Radionowka – dawniej żyli tam Duchoborcy) to już była zupełnie inna sprawa. Wiele z jej domów krytych jest darnią. Niektóre z nich są nadal zamieszkałe, chociaż większość swe przeznaczenie zmieniła na bardziej gospodarcze (chlewiki). Nawet karawanseraj miał przyjemność gościć w swych progach barany (zapewne nie po raz pierwszy). By dojść do samego karawanseraju trzeba było albo przejść przez błoto albo obok wielkiego (choć młodego) owczarka kaukaskiego na łańcuchu. W. oczywiście wybrał tę drugą opcję – wygłaskując przy okazji psa – „Przecież on tak chciał być wygłaskany! Nie słyszeliście jak szczekał?”.
Kolejnym pięknym widokowo miejscem było Jezioro Wieczorne (Sagamo) z meandrującą rzeczką i jednym osypanym na biało szczytem przy brzegu. Jadąc dalej raz w deszczu raz w słońcu za Ninocmindą co kawałek zatrzymywaliśmy się by sprawić przyjemność Annie która uwielbia tęcze, a pojawiały się tam one w różnych konfiguracjach i wprost niespodziewanych wybarwieniach, momentami kolory były wprost „neonowe”.
Trasa przez Dolną Kartlię.Profil wysokościowy dostępny jest po otwarciu „Pokaż na Mapy.cz”
I jeszcze: https://web.archive.org/web/20161118100839/http://www.civil.ge/eng/article.php?id=28008
Ciąg dalszy sprawy Emzara Kwicjaniego:
http://www.rferl.org/content/caucasus-report-kvitsiani-supporters-demand-release/26705388.html
i to nie był koniec. W październiku 2016r. Emzar Kwicjani został parlamentarzystą. A tutaj Emzar śpiewa:
https://www.youtube.com/watch?v=6OrLkUXEh3g