{Opis win z degustacji}
Już po degustacji, przy kupowaniu, zaskoczyła nas cena niektórych win wytrawnych na poziomie 5Lei (4,5zł) za butelkę. Okazało się, że nie są one „byle jakie” tylko Rumuni cenią sobie głównie wina słodkie i nie ma zbytu na wytrawne (W. podszedł do tego z pełnym zrozumieniem!). Zakupów dokonywaliśmy w bufecie stołówki pracowniczej, pełniącym również funkcję sklepu firmowego. I tu pełen szok. „Stołówka” przygotowana była na przyjęcie pracowników lepiej niż niejedna restauracja: drewniane krzesła i stoły z białymi wykrochmalonymi(!) obrusami, bambusowymi podkładkami pod talerze, białe i ceramiczne, wraz z ułożonymi przy nich sztućcami. Zabrakło tylko kieliszków do wina… (następnego dnia sprawdziliśmy – kieliszki były, tylko stały na stoliku kelnerskim) Erynia zastanawiała się czy nie za dużo wypiła przy degustacji lecz W. potwierdził jej wrażenia – inaczej chyba by nie uwierzyła. A to dyrektor zakładu tak dba o swoich pracowników. Przy tym obiady są co prawda płatne, ale w rozsądnych cenach (kilkanaście Lei za dwa dania plus deser). W Polsce trafiają się co prawda pracownicze kantyny, ale raczej bez obrusów, ładnych, ceramicznych talerzy, „firmowych” sztućców i kieliszków do wina.
I tutaj mała dygresja na temat miasta Murfatlar. Zaciekawił nas jeden fragment znaleziony w Internecie (Gazeta.pl – podróże):

Wiemy, że mamy zaj… potencjał turystyczny dzięki zaj… winnicom i piwnicom, ale noclegów u nas ni ch…, bo Konstanca z hotelami jest oddalona o jedyne 18 kilosów.
Czyli tak:
Można do nas przyjechać i się nagrzać, ale potem:
a. pop… na piechotę 18 kilosów
b. spać w aucie
c. jechać po pijaku
d. dać prowadzić niepijącemu
(przepraszamy, ale to jest „ubarwione”, wolne, i nie nasze tłumaczenie)
My znaleźliśmy nocleg 3,5 km od winiarni (jedyny!), ale i tak W. nie pił.
Po smakowaniu napoju bogów postanowiliśmy posmakować również historii. I tutaj mała dygresja ogólnorumuńska: zadziwiała nas w rozmowach specyficzna dychotomia Rumunów – są jednocześnie dumni z bycia potomkami Daków i Legionistów Rzymskich którzy to wzajemnie się przez czas dłuższy wyrzynali, między innymi w bitwie pod Adamclisi gdzie obecnie stoi interesujący nas monument Trajana. Został właśnie odnowiony (w części za pieniądze unijne w 2013 r.) i aż bielą błyszczał. I oprócz błyszczenia i wielkości niewiele o nim można powiedzieć (oprócz ceny 10Lei od osoby za obejście go w kółko i unijne gadżety – darmowe). Podobna cena była za wejście do muzeum – jedna sala z oryginałami rzeźb i płaskorzeźb. Erynia sobie odpuściła W. jedynie rzucił okiem – po muzeum archeologicznym w Konstancy oboje mieliśmy lekki przesyt rzeźb antycznych. Po obejrzeniu monumentu ruszyliśmy do Mangalii – jeszcze starszej niż Konstanca miejscowości założonej przez Greków. W. oczywiście wybrał „boczne drogi” przez wsie i „dzikie stepy”. Drogi może nie były najlepsze, ale dało się po nich jeździć dopuszczalną poza terenem zabudowanym prędkością 100km/h. Niekiedy W. jednak zwalniał gdy droga bywała prosta lecz biegnąca w dół jak przy pikowaniu samolotem. Tylko marudził: „co ta starość robi z człowiekiem, nawet się boi rozpędzić z górki na pustej drodze powyżej setki”. Żeby nie było, że zupełnie zramolał, jak nie było gwałtownych spadków wyprzedzał sporadycznie jeżdżące tamtędy pojazdy znacznie przekraczając setkę („ale to było na prostej, albo na lekkich fałdkach”). W terenie mniej stepowym jazdę odrobinę spowalniała Erynia życząc sobie postojów na fotografowanie alei drzew rosnących wzdłuż dróg. W Polsce już takich widoków jest coraz mniej, między innymi dzięki p.Hołowczycowi i jeszcze paru innym porąbańcom, nie zapominając o administracji gminnej, która sprzeda każde wyrąbane drzewo „rodzinie lub znajomym króliczka” jak tylko znajdzie pretekst podsunięty przez „Hołka”. W. jak lubi tego faceta, tak za ten idiotyzm stara się nie modlić dla niego o „szczęśliwą” drogę. Jadąc i fotografując dojechaliśmy w końcu do Mangalii. A tutaj czekał nas najstarszy meczet w Rumunii – do zobaczenia z zewnątrz bo był zamknięty, a podglądnięty przez okienka niczym szczególnym się nie wyróżniał. W poszukiwaniu genueńskiej latarni morskiej wybraliśmy się na spacer brzegiem morza – dokładnie brzegiem, mocząc nogi w Morzu Czarnym – a następnie starym pirsem zamienionym w falochron. Zanim zaczęliśmy podziwiać latarnię (nic szczególnego) podziwialiśmy zapaleńców płci obojga biorących kąpiele słoneczne (ciał nie było co podziwiać bo były raczej wiekowe, ale odwagę i samozaparcie i owszem tak). Spokojny spacer wśród szumu fal był nam bardzo potrzebny bo uruchamiając najstarsze atawizmy podziałał kojąco ma dusze i ciała. Podziałał również na nasz układ trawienny więc W. postarał się szybko dotrzeć do naszej sprawdzonej restauracji w Konstancy, gdzie tym razem bez trudu znaleźliśmy miejsce wewnątrz i pełne smaku menu. Po tak mile wypełnionym dniu pozostało już jedynie dotrzeć na kwaterę, wypić z przyjemnością jedno z win słodkich (Zestrea Muskat Ottonel 2013) i ułożyć się do snu…