Rankiem wyspani i najedzeni ruszyliśmy na poszukiwanie rowinięty, by móc w spokoju dotrzeć do granicy. I dotarliśmy do granicy… jadąc całą drogę w deszczu, co nie przeszkadzało Erynii wołać o postoje na robienie zdjęć. W. ulegał tym „sugestiom” w celach edukacyjnych – „jak przemoknie będzie siedzieć cicho”. Nie do końca to się sprawdzało, bo już na obrzeżu Toplity W. sam zobaczył pięknie rzeźbioną bramę, która wiodła do klasztoru Sf.Ilie z pięknie malowanymi cerkwiami. Stara, drewniana była zamknięta lecz Erynia zapytawszy z głupia frant mnicha czy można ją obejrzeć (tę cerkiew!) uzyskała to co chciała, a cerkiew była naprawdę piękna. Już drugi raz zadziałało „pukajcie, a będzie wam otworzone” – co Rumunia to Rumunia. Nowa cerkiew, z 1987 r., była także pięknie wymalowana i nie trzeba było prosić o jej otwarcie. Dalsza część drogi była już nie tak widowiskowa lecz parę razy Erynia zmokła… W. dla odmiany poprzestawiały się kilometry i w efekcie wydłużyła się droga do granicy rumuńsko-węgierskiej.
Za to już na Węgrzech szybko poszło dotarcie do Árvay’a – według nas jednej z lepszych winiarni. Trafiliśmy wyśmienicie w degustację w której uczestniczyło kilkanaście osób – wyłącznie Węgrów.
Zięć właściciela pomógł nam załatwić nocleg w pobliskim pensjonacie Hegyalja Gyöngyszem Panzió, tak że po kilkunastu minutach mogliśmy przystąpić do degustacji. {Opis win z degustacji}
Czego się można było spodziewać był to raj dla duszy (dla ciała też), szczególnie że dotarła do nas córka właściciela, która pozostawiła pod opieką swej mamy 3 miesięcznego syna by móc nas otoczyć swą opieką. Wydaliśmy więcej niż planowaliśmy, znacznie więcej niż normalnie w tej okolicy, ale nie będziemy walczyć z przeznaczeniem. A to postanowiło się z nami zabawić i już na kwaterze postawiło nam na drodze przemiłe węgierskie małżeństwo mówiące jedynie po węgiersku i niemiecku. Ponieważ na stole pojawiła się palinka i „google-translator” okazało się, że spotkaliśmy pierwszego Węgra, który przyznał się do znajomości języka rosyjskiego. Aby nie być posądzonym o niewłaściwe podejście do stołu, W. dostarczył wcześniej zakupioną słoninę z mangalicy i murfatlarskie wino. I w ten to piękny sposób zakończyliśmy dzień cokolwiek wlani, ale za to ukontentowani rozmową w przemiłym węgiersko-polskim towarzystwie. A i pensjonat był nastrojowy, aż przyjemnie się w nim siedziało i rozmawiało. Niestety był cokolwiek akustyczny co dało się Erynii we znaki nocą. W. jak zwykle… nie przejmował się szumem pieca centralnego ogrzewania.
Wlanie nie sprzyjało spaniu – szczególnie Erynii, bo W. jak zwykle…, także rankiem świeży i wesoły mógł ruszyć w dalszą drogę. Widoki roztaczające się wokół podkreślało słońce i lekkie chmurki. Trasa wiodła drogami regionalnymi, miejscami urozmaicając przeżycia wzrokowe również serpentynami. Dopiero po przekroczeniu granicy ze Słowacją Erynia zaczęła wspominać o Bardejowskim Leśnym Szałasie – jej ulubionym popasie w regionie. W. lubiąc również serwowane tam poprawy nadłożył parę kilometrów i około południa zastopował przy restauracji. Sala główna okupowana była przez biesiadników świętujących pierwszą komunię, pozostał jedynie taras, ale że pogoda była śliczna odpowiadało nam to. Niestety reszta już mniej. Nie dość, że oczekiwanie na wszystko (oprócz hejkoli) trwało wieki to jeszcze Erynia miała zastrzeżenia do mycia szklanek w których podawane były napoje oraz dostępności do toalety (i nie chodziło o jej zajętość!). Jedynie jedzeniu nie można było nic zarzucić, jak zwykle było wyśmienite. Pojedzeni ruszyliśmy dalej do domu nadal jadąc głównie drogami regionalnymi. Zarówno na Słowacji jak i w Polsce widoki nadchodzącej wiosny były oszałamiające. I widać tu było różnice wynikające z położenia geograficznego. Już po polskiej stronie W. pozwolił sobie na zatrzymanie się przy cerkwi w Muszynce, jednej z cerkiewek na Szlaku Architektury Drewnianej. Nie zapomniał też o żołądku – a właściwie o kubkach smakowych hamując gwałtownie przy gospodarstwie ekologicznym serwującym sery typu oscypkowatego. Dobre były! Dalej jedna zamknięta droga doprowadziła do jazdy przez Wieliczkę, a później już standardową drogą podejścia do domu. Droga była co prawda standardowa, ale spojrzenie na tyniecki klasztor już nie – zazwyczaj widujemy go o porannej porze, a tym razem było już po południu.
Trasa powrotna z Delty Dunaju.Profil wysokościowy dostępny jest po otwarciu „Pokaż na Mapy.cz”
W sumie przejechaliśmy 3000km, i zrobiliśmy 1360 zdjęć. Kupiliśmy morze wina, a wrażeń nie da się dokładnie opisać, choć się staramy.