„Jakie fajne zadupie! Ale super – tam nic nie ma!”
No niezupełnie, nie ma nic oprócz lasów, rzek, jezior, ciszy i świętego spokoju… Spotkaliśmy się ze sformułowaniem, że „to taka kraina gdzie jeśli rzucisz kamieniem to albo trafisz w psa albo w jezioro” – według naszych obserwacji – psa trudniej trafić.
W dzień po otrzymaniu od Gospodarzy kluczy i błogosławieństwa na drogę (tym razem jechaliśmy sami), Erynię zaczęło boleć gardło… Czyżby fatum? Nic to, domowe oraz W.-sposoby („najpierw dawka śmiertelna, potem utrzymywać stężenie”) sprawiły, że w piątek po pracy lekko zdysiowata i mocno zachrypnięta Erynia zasiadła obok W. w aucie.
Droga była trochę długa, a miejscami przykorkowana więc mimo starań W. na miejsce dotarliśmy o pierwszej w nocy. Co prawda noc była jasna – jak to na północy, nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że aż tak może być jasne niebo w Polsce o północy – ale i tak od razu poszliśmy spać.
Rano ruszyliśmy na rekonesans najbliższej okolicy. Lasy mieszane na piaskach, ze śladami działania bobrów, urokliwe rzeczki prowadzące do jeziora (tu tęsknie patrzymy w kierunku kajaka) pola co prawda z lichutkimi zbożami, ale inne wyzłocone (nie wiadomo czym) lub zaniebieszczone łubinem czy wybielone gryką. Tu powinniśmy wstawić opis przyrody w stylu Orzeszkowej czy Adama M. („gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała”), ale talentu brakuje. A szkoda – bo byłoby co opisywać (tylko kto by to czytał? W. pamiętał co się robiło z opisami przyrody Orzeszkowej). Wróćmy więc do rzeczywistości.
Po porannym spacerze przyszedł czas na dalszą okolicę. Na pierwszy ogień poszła wieś o uroczej nazwie Swornegacie. Otóż nie gacie, a gace od gacenia (czy ogacania) czyli, również, zabezpieczanie brzegów jezior, a „sworne” pochodzi od swory, która na tym terenie oprócz znanego ogólnie znaczenia (sfora!) ma jeszcze drugie: splątane gałęzie/korzenie, które używane mogą być właśnie do umacniania brzegów jezior czy strumieni. Komuś kiedyś coś się „kojarzyło” i zmodyfikowana nazwa do miejscowości się przykleiła. A miejscowość szczęśliwie dla nas jeszcze nie była zatłoczona turystami, a już oferowała: jezioro, czyste i pełne ryb (sądząc po ilościach wędkarzy na brzegu oraz menu wielu okolicznych restauracji), z wypożyczalniami kajaków, rowerów wodnych i jachtów. Tym razem wodę odpuściliśmy (flauta), ale w Erynii zaczęła narastać chęć powrotu na jachty na dłuższy czas… Marzenia musiały jednak ustąpić rzeczywistości, a by tą łatwiej było określić wstąpiliśmy do informacji turystycznej znajdującej się w Kaszubskim Domu Rękodzieła Ludowego. Tu przeżyliśmy bardzo miłe zaskoczenie – informacja znajduje się w pięknym budynku z murem pruskim, na dodatek jest połączona z izbą tradycji (sporo kaszubskich zabytków – do oglądania, i pamiątek – na sprzedaż), a na pięterku znajduje się pracownia, w której odbywały się zajęcia plastyczne dla dzieci, a obok wystawa prac malowanych na szkle autorstwa prowadzącego zajęcia Romana Szyszki. Tenże pan okazał się nie tylko artystą, ale i osobą interesująco opisującą region. Ciekawym trafem okazało się, że pochodzi z Parszczenicy i zna tam wszystkich. Opowiedział nam między innymi o elektryfikacji wsi (1968 r., a sąsiednia nawet 1972 r.) i życiu „bez elektryczności”, o niszczeniu przez „władzę ludową” wszystkiego co niemieckie – akurat w Parszczenicy zniszczono funkcjonujący sprawnie młyn wodny. Po planowanym uzyskaniu informacji i nieplanowanym obkupieniu się, rzuciliśmy jeszcze okiem na zamieszkałą w weekendy kaszubską chałupę (według informacji właścicieli liczy sobie od 130 – 150 lat) i pojechaliśmy do skansenu we Wdzydzach.
Kaszubski Skansen we Wdzydzach Kiszewskich stanowi dumę jego pracowników – najstarszy w Europie (rok założenia: 1906) i jeden z największych (22ha). Może i nie wygląda tak „bogato” jak skansen w Szentendre czy Muzeum Wsi Opolskiej, a nawet Wygiełzów czy Bunratty (bielone ściany i przyzagrodowe ogródki wszędzie kontra drewniane ściany piaski i sosny zamiast kwiatków czy zwierzęta w Irlandii kontra puste zagrody), ale pracownicy nadrabiali to zaangażowaniem, pasją i chęcią dzielenia się wiadomościami. Nigdzie nie spotkaliśmy takiej atmosfery „lgnięcia do ludzi”. Było to tak nietypowe (acz miłe) że W. ze zdumieniem uświadomił sobie jak musiał się zmienić świat, że takie nastawienie do ludzi/turystów wydaje się czymś dziwnym i nienaturalnym. Duży plus – i zapraszamy każdego by przekonał się sam jak powinni być traktowani goście w każdym muzeum czy skansenie. Za wykrzyknik do tego dużego plusa może służyć karczma przy wejściu do skansenu (jest jeszcze druga wewnątrz, ale była zamknięta więc nie sprawdziliśmy). Stylowa z jedzeniem również regionalnym, a przede wszystkim z krzątającą się po kuchni Babcią Grażyną, której zupę żurkową – nie żurek tylko zupa żurkowa – zjedliśmy ze smakiem, o babkach ziemniaczanych z różnymi sosami nie zapominając.
Wracając odbiliśmy do rezerwatu „kamienne kręgi” w pobliżu wsi Leśno. Tu nastąpiło małe rozczarowanie – W. nastawił się na megality, a trafiliśmy na „zwyczajne” kurhany – zwyczajne dla W., który młodość spędził na wykopaliskach archeologicznych i z niejednym kurhanem miał do czynienia. Przy tym nie zmienia to faktu, że przygotowanie miejsca i poprowadzenie ścieżki edukacyjnej było świetnie zrealizowanym pomysłem. Podobnie wyśmienitym pomysłem jest ścieżka rowerowa biegnąca wzdłuż drogi do Swornegaci (według lokalnej odmiany). Miejscami piaszczysty dukt leśny, miejscami wyłożona kostką betonową ścieżka, ciągnie się przez parę ładnych kilometrów. Nie wiemy jak wyglądają inne szlaki rowerowe okolicy, ale pomysł zorganizowania szlaków rowerowych latem, a biegowo-narciarskich zimą byłby w tym rejonie świetnym pomysłem gwarantującym całoroczny ruch turystyczny. Tylko czy śnieg dopisze?
Po powrocie do domu Erynia przeżyła lekki szok termiczny – w środku było chłodniej niż na zewnątrz: 16°C, poprosiła więc W. o napalenie w piecu. Piec był kuchenny, kaflowy, opalany drewnem, przystosowany do gotowania, pieczenia i ogrzewania okolicy, i wyraźnie nie chciał współpracować z W. – przez kolejną godzinę wietrzyliśmy cały dom. Nie żeby brzydko pachniało (płonące drewno pięknie pachnie), ale zrobiło się siwo i nie było czym oddychać, a oczy szczypały. W końcu, po telefonicznych konsultacjach z Gospodarzem i „przepaleniu” komina (zalało go), W. opanował żywioł i przy podpiwku oraz bobie zakończyliśmy dzień.
Cytat z mojej Mamy (nigdy nie wpisuje komentarzy na „forumach” – dopisek W.) 😉
Każda rodzina ma swój kod porozumiewawczy i to jest słowo z tego „słownika”. „Zdyś” to pieszczotliwe zdrobnienie od zdechlak, ale jeszcze trochę żywy. Zupełne „zdechnięty” to „klupść”.
Jolly,
Cieszymy się, że mogliśmy przywołać tak piękne wspomnienia. 🙂
Stan „zdysiowaty” – ciut lepszy od agonalnego (słówko autorstwa W., a właściwie jego Mamy 😉 )
Bylam! Bylam! I we Wdzydzach i Swornegaci! Co prawda 20 (!) lat temu bylo przasnie i swojsko, bez wypozyczalni sprzetu roznorakiego ma szczescie, ale jak pieknie! Dziekuje za przypomnienie – nawet zdjecia wykopalam. I ta pierwsza milosc, Marek W. Lza sie w oku kreci… I co za piekne slowo, zdysiowata:))).