Po powrocie do hotelu wcięliśmy zachwalane przez panią właścicielkę pierogi i dostaliśmy całą butelkę szampana, de facto wino musujące. Pierogi były wyśmienite – można było przekazać kucharzowi jak mają być przyrządzone, gęsta i smaczna śmietana podana była w oddzielnym pojemniku, a szampan… został wypity, przed snem, w pokoju.
Może dlatego nie chciało nam się rano wstawać, a może dlatego, że ciągle jesteśmy niedospani w każdym razie nie najwcześniej dotarliśmy na śniadanie. Niby szwedzki stół, ale wzbogacony we własne wypieki – w tym smaczne bułki maślane. A w kwestii „szwedzkiego stołu” ponoć, według legendy, został on wymyślony przez ordynata Zamoyskiego, który, gdy Szwedzi pod dowództwem króla oblegali Zamość, wystawił przed mury stoły z wykwintnym jadłem lecz bez krzeseł by pokazać królowi szwedzkiemu „gdzie jego miejsce”.
Pojedzeni ruszyliśmy w miasto, wymyślone przez kanclerza wielkiego koronnego Jana Zamojskiego jako miasto idealne. Po drodze był nam Nadszaniec więc wypadło mu zająć pierwsze miejsce na naszej liście. Co prawda Erynia, wyczulona na reklamy, coś mruczała, ale w sumie wykorzystanie pomieszczeń fortyfikacji jednocześnie na galerię handlową i wystawę uzbrojenia dało całkiem ciekawy efekt. Wcześniej ponoć były tam zakłady przemysłowe. A wśród uzbrojenia były również armaty, które na poparte opłatą życzenie strzelały (bez użycia kul, miała donośność około kilometra). Kolejnym punktem naszej trasy okazała się synagoga. Co prawda już nie jest używana jako miejsce kultu, ale została bardzo ładnie w ostatnich latach odrestaurowana. Wreszcie dotarliśmy do informacji turystycznej, bardzo kompetentnej i dobrze wyposażonej. Wychodząc z informacji trafiliśmy na Rynku na występ Tomaszowskiej Kapeli Podwórkowej śpiewającej piosenki lwowskie.
Tomaszowska Kapela Podwórkowa
I to właściwie byłby koniec dnia gdyby Erynia nie przypomniała sobie o Zagrodzie Guciów. Zadzwoniła dowiedzieć się do której jest otwarte i okazało się, ze mamy na dojazd trochę ponad pół godziny. W. dał radę chociaż ostrożną jazdą nie można było tego nazwać i dotarliśmy pięć minut przed wejściem ostatniej grupy. I było warto. Zagroda, jak zagroda, ale jej wyposażenie!!! Osobą sprawczą tego wypełnienia jest Pan Stanisław, który przez lat pięćdziesiąt zbierał po okolicy wszelakiego ciekawostki: mineralogiczne, paleontologiczne, historyczne – można go nazwać wprost „Człowiekiem od znajdowania kamieni (i skamienielin)”, tak jak „Człowiekiem od czterolistnych koniczynek” można nazwać syna naszej przyjaciółki. I obydwaj dzielą się swoim szczęściem z innymi. Dobrym na to przykładem może być siedmiokilogramowy meteoryt o niespotkanym dotychczas składzie, znaleziony osobiście przez Pana Stanisława. Nie chciał go nikomu sprzedać, choć po badaniach w USA proponowano mu znaczne sumy, za to wymieniał jego części z innymi kolekcjonerami co w efekcie pomogło mu zgromadzić całkiem zgrabną kolekcję meteorytów i tektytów z całego świata. Ale nie tylko „kamienie” można było tu obejrzeć, również bogate wyposażenie dawnych zagród, a W. znalazł kolejne określenie firlejki (wielkopolskie) – „koziołek”. Oglądanie wzbogacone było ciekawym opisem oprowadzającego. W efekcie wyszliśmy z zagrody w pełni ukontentowani, szczególnie że w przyzagrodowej karczmie, można było upolować i kwas chlebowy i podpiwek.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy na chwilę do Zwierzyńca, ale ponieważ zaczynał już zapadać zmierzch postanowiliśmy wrócić do hotelu na zapowiadany poczęstunek z domowej nalewki. Erynia poczuła się ukontentowana W. postanowił jednak spróbować deski niespodzianki z wyrobami mięsnymi hotelowej kuchni. Była to niespodzianka – z typu przyjemnych – kto ciekawy niech sam przyjedzie i spróbuje.