Po wyjściu z muzeum, postanowiliśmy zobaczyć jeszcze centrum miasta, gdzie chcieliśmy rzucić okiem na kaplicę św.Wincentego, wykutą w skale u ujścia rzeki i to właściwie tyle, gdyż sama kaplica była zamknięta, a i wnętrze nie zachęcało do oglądania przez szybę w drzwiach. Natomiast, naprzeciw parkingu, W. wyhaczył hurtownię alkoholi, gdzie nie omieszkaliśmy uzupełnić zapasy…, a obok restaurację – trochę podjedliśmy, dobre było. Następnie przyszła kolej na starówkę składającą się z kilku przecznic białych domków z zielonymi okiennicami i dachami krytymi czerwoną dachówką. Rzecz jasna nie mogło zabraknąć XVII-wiecznego kościoła. Pomijając nieśmiertelne azulejos, ten wyróżniał malowany sufit przestawiający św.Wincentego błogosławiącego wioskę, oraz rzeźbiony i złocony ołtarz wykonany w technice talha dourada (złocone drewno).
Jako że pogoda sprawiła nam miłą niespodziankę, słońce świeciło, postanowiliśmy pojechać na zachód północnym wybrzeżem. Droga w kierunku Seixal prowadziła przez tunele, ale co kawałek były zastawione wjazdy na starą drogę ER101 wiodącą wzdłuż oceanu. Jest ona malownicza (z wodospadami spadającymi ze zbocza do oceanu), ale niebezpieczna (spadające kamienie) i zamknięta dla ruchu samochodowego. Piesi mogą wejść na tę drogę, ale czynią to na własną odpowiedzialność. Widząc efekty deszczy sprzed kilku dni, odpuściliśmy, zwłaszcza że spacer byłby dłuuuuuugi.
W samym Seixal nie ma w zasadzie nic interesującego, poza naturalnymi basenami zasilanymi wodą z oceanu. Ze względu na warunki pogodowe, wejście do basenów było zamknięte. Nie przeszkodziło nam to jednak zejść na otwartą piaszczystą plażę, zdjąć buty, podwinąć nogawki i przespacerować się brzegiem mocząc nogi w wodzie. Takie małe marcowe irlandzkie déjà vu.
Żeby nie było za prosto, Erynia wyczytała, że na południe za Seixal, znajduje się jeszcze pokryty laurosilvą wąwóz, na którego dnie płynie rzeka, a po obu stronach stoją małe kamienne domki. Te kilka kilometrów wąskimi, lokalnymi drogami, szły ostro pod górę, co było nie bez znaczenia dla Fiata… W. się zaparł, auto dojechało, a my podziwialiśmy leśne widoki i w większości zapuszczone mikre kamienne domki. Rzecz jasna zapuszczenie nie przeszkadzało antenom satelitarnym, wdzięcznie przyczepionym do ścian.
Jak u licha mieściły się tam całe rodziny?
Pogoda wciąż nam sprzyjała, więc postanowiliśmy pojechać dalej na zachód do Porto Moniz. Miasto słynie z naturalnych basenów, akwarium w replice starego fortu św.Jana Chrzciciela i muzeum, mającego stanowić atrakcję dla dzieci. Szczerze mówiąc, być może jest to atrakcja dla portugalskich lub angielskich dzieci, ale niekoniecznie dla dorosłych. Natomiast akwarium, po wrocławskim Afrykarium, wydawało się małe, choć nie najgorzej „zaopatrzone” w ryby i inne morskie stworzenia. Głód sprawił, że skorzystaliśmy z pobliskiej restauracji. Zatrzymaliśmy się w niej na dłużej, wcinając mieszankę smażonych ryb i owoców morza.
Wracaliśmy interiorem, mając nadzieję na kolejne widoki płaskowyżu. Niestety, wjechaliśmy w chmury, i resztę drogi przejechaliśmy we mgle, ale przynajmniej odrobina adrenaliny umilała nam drogę. Gdyby nie zapadający zmierzch W. pociągnął by dalej grzbietem, ale przed mgłą i ciemnością uciekł w dół do Calhety, a dalej to już było prosto przez kilkanaście tuneli prawie pod sam hotel.
Podkład muzyczny
„Portuguese Guitar Fado Instrumental”
udostępniony przez archive.org