Głównym punktem programu był jednak zamek diuków Bretanii – le château Suscinio. Obiekt miał za sobą kawał pięknej historii. Jego początki sięgają XIII w., a po wygaśnięciu linii diuków Bretanii, gdy przeszedł w ręce korony francuskiej, bywali w nim królowie oraz ich metresy. Po Rewolucji Francuskiej został znacjonalizowany i sprzedany w prywatne ręce, z przeznaczeniem na rozbiórkę w celu pozyskania budulca. Dopiero w latach 60′ XX w. państwo francuskie rozpoczęło renowację. Do tej pory odbudowano i zadaszono 2 skrzydła. Od 2013 r. trwają wykopaliska. O ile W. był zamkiem zachwycony, o tyle Erynia ciut mniej. Siłą rzeczy, wyposażenie oryginalne się praktycznie nie zachowało. Często w salach były gołe ściany i pojedyncze sztuki umeblowania. W dawnej garderobie, „zgromadzono” repliki jednego stroju damskiego i jednego męskiego oraz parę sztuk garderoby gotowej do przebrania się i obejrzenia (się) w wielkim lustrze. W Kamieńcu Podolskim strojów było więcej. Inna sprawa, to pozostałości znalezione przy okazji renowacji i wykopalisk. Trochę słabo, jak na Francję, w której antyki walają się po prywatnych domach. Za to nie można było powiedzieć złego słowa o opisach i części multimedialnej, poświęconej zarówno historii diuków Bretanii jak i życiu na średniowiecznym dworze, przygotowanych po kątem dzieci. Opisy wszystkiego były również w języku angielskim, i rzecz jasna bretońskim. Druga ekspozycja, w kapitalny sposób przedstawiła legendę o królu Arturze i rycerzach Okrągłego stołu. Tu W. zdębiał – był święcie przekonany, że król Artur pochodził z Anglii. Nie jemu jednemu Bretania pomyliła się z Brytanią, a Cornuailles z Kornwalią. I tak do końca nie wiadomo jak to z tym jest, bo nazwa Brytania jest etymologicznie powiązana z Bretanią. W końcu oba regiony, oraz Irlandię, swego czasu zamieszkiwali Celtowie.
Po zwiedzaniu zamku przejechaliśmy do Saint-Gildas-de Rhuys, gdzie W. wypatrzył ciekawy (po względem architektonicznym) kościół klasztorny. Rzecz jasna, sam klasztor już dawno został sekularyzowany, ale w kościele wciąż odbywają się msze. Za budynkiem rzuciliśmy okiem na cmentarz ze sporą ilością starych, dziewiętnastowiecznych rodzinnych grobowców. W niektórych z nich chowano kapitanów żeglugi dalekomorskiej, a nawet Kawalerów Legii Honorowej. Następnie zjechaliśmy na plażę przy Port aux Moines, gdzie W. wypatrzył kolejny, mały wiejski dolmen de Men Maria. „Megalitów jak mrówków”, o ile na początku reagowaliśmy na nie z zachwytem, o tyle teraz z rosnąca obojętnością. Oj, zblazowane te turysty… Mieliśmy zamiar skrócić wizytę na półwyspie Rhuys, ale w IT, przemiła pani tak bardzo zachwalała swoją małą ojczyznę, że plany nam się ciut zmieniły. Zajrzeliśmy jeszcze na Pointe de Bernon, z nadzieją na poobserwowanie jachtów na zatoce Morbihan (Golfe du Morbihan). Jachty i owszem były, ale po drugiej stronie zatoki. Cóż było czynić, pojechaliśmy dalej, po drodze mijając młyn na pływy (moulin à marée) w okolicy Le Lindin. Budynek był zamknięty, ale wyglądał na używany. Gdzieś po drodze obudziliśmy pana śpiącego w furgonetce, gdy zatrzymaliśmy się przy przy stojącej opodal na poboczu drogi przewoźnej destylarni (alembic) produkującej calvados (Erynia: bimber z cydru; W.: bimber z jabcoka).
Dotarliśmy też do portu le Logéo, goszczącego żeglarzy z semaine du Golfe. Niestety dla nas, spóźniliśmy się na samo wejście jachtów, za to posłuchaliśmy muzyki bretońskiej na żywo, przespacerowaliśmy się po stoiskach, poobserwowaliśmy konkurs piórkowania (W. z przyjemnością, Erynia ze zgrozą, wspominając swój egzamin na patent żeglarski), popiliśmy cydr (niezły, prawie nie śmierdział – W.), Breizh Colę (najgorszy, z dotychczas testowanych, substytut Coca Coli) – sam ulepek, bez żadnego smaku wiodącego. Po jakiejś godzince ruszyliśmy dalej, tym razem oglądając od środka Moulin de Pen Castel – dawny młyn na pływy wykorzystywany obecnie dla celów wystawowych. Znów trafiliśmy na budynek z piękną historią: zbudowany w XIII w. i należący do diuków Bretanii, a następnie klasztoru w Saint-Gildas-de-Rhuys. Po Rewolucji, młyn był zarządzany przez kolejne rodziny młynarzy. Ostatni przemiał gryki miał miejsce 100 lat temu, w 1919 r. Niestety oryginalne wyposażenie (koła, konstrukcje zdemontowano, w ramach przekształcania budynku na lokal gastronomiczny), a szkoda. Za to były tablice informacyjne opowiadające o historii i opisujące schemat działania, zaś w drugiej salce była wystawa malarstwa Yoyo ICH. Czy prace były dobre? Niewątpliwie pomysłowe.
Na sam koniec dotarliśmy do Port Navalo, gdzie i tam żeglarze zdążyli zrzucić żagle, a nawet zejść na ląd, i zatańczyć w kółeczku na warsztatach tańców bretońskich, prowadzonych przez bardzo energiczne starsze panie, w towarzystwie kilku starszych panów. Do tego przygrywał zespół na żywo. W ramach święta, można było pooglądać, a nawet pouczestniczyć w budowie łódek kajako- czy kanadyjko-podobnych, prowadzonej przez stowarzyszenie Oh my boat. Piękne egzemplarze.
tańce towarzyskie po bretońsku
Mnie też brakuje Jaruty…
Tańce to popularna i sympatyczna rozrywka dla turystów. Bardzo miło wspominam to z Grecji.
Nie wiem na ile to „dla turystów” a na ile „zabawa regionalna” – faktem jest, że wśród ubranych regionalnie młodzieży nie było. W każdym razie dużej radości na twarzach tańczących widać nie było 😉 – zupełnie inaczej niż w Grecji (https://www.eryniawtrasie.eu/2749)
Nie wiem jak to robicie, w tak krótkim urlopie tak dużo i dokładnie zwiedzić i jeszcze o tym opowiedzieć słowami i fotkami! Oczywiście zastrzygłam uszami na te tańce, próbowałam Was odnaleźć w kręgu tańczących, bo ja bym oczywiście dołączyła 🙂 Poszłam też za linkiem Katinki i na koniec – jaka przyjemność, nasza Jaruta 🙂
Jak nam się udaje czasowo? – Najlepiej to chyba opisała Erynia we wpisie „Jak nie narzekać po wakacjach”
A co do opisu – to „tak się jakoś” 😉 a doświadczenie (trochę) pomaga.