Dojazd do Stambułu i wieczorny spacer.
Po dennym, jak na warunki tureckie, śniadaniu zebraliśmy się szybko, by za dnia obejrzeć TEN most. Znowu przejechaliśmy przez cały most i po zaparkowaniu na drugim jego końcu poszliśmy obejrzeć przepływ wody pod paroma przęsłami – pozostałe miały co prawda prześwit, ale służyły raczej za sypialnię dla psów. I te, jak wszystkie psy tureckie, były bardzo pozytywnie nastawione do ludzi. Po obejrzeniu mostu z dołu i z góry ruszyliśmy do Stambułu.W. musiał oczywiście zmienić trasę i zamiast wrócić na autostradę Edirne-Stambuł, ruszył nad morze Marmara – „by zamoczyć w nim nogi”. I to był w zasadzie jedyny powód wymyślenia tej trasy, chociaż okazało się że Erynia znalazła i inne pozytywy. W tych rejonach nie spotyka się raczej turystów, a jak już to raczej tureckich, a i z ludźmi dawało się pogadać. Na przykład w Tekirdağ, gdzie wstąpiliśmy na poranną kawę, dowiedzieliśmy się, że „do widzenia” to „hoşça kal”. Dla W. był dodatkowy bonus w postaci drogi nieznanej, a typu „szybkiego ruchu” (w każdą stronę dwa pasy plus awaryjny – lepsza niż autostrada A4 na zachód od Wrocławia). Korki zaczęły się dopiero jakieś 60 km od celu – na początku z powodu świateł, później już bez powodu za to z atrakcjami typu jazda pasem awaryjnym czy wbijanie się na cudzy pas bez kierunkowskazów. Koniec końców dojechaliśmy do centrum Stambułu i dopiero wtedy zaczęły się schody – nawigacja odmówiła współpracy oświadczając, że nie da się zgodnie z prawami ruchu drogowego dojechać do hotelu i przestała nawet szukać czy pokazywać drogę, którą należałoby się poruszać. W efekcie, po paru pytaniach skierowanych do taksówkarzy i policjantów, W. jadąc prawie na azymut, dotarł pod hotel Dongyang i nawet nie udało mu się zdemolować autka, mimo usilnych starań paru tureckich kierowców. Hotel położony jest praktycznie w zabytkowym centrum Stambułu, przy drodze z zakazem ruchu. Z zakazu i tak nikt sobie nic nie robił, a policjant prosił tylko, byśmy tu nie parkowali, więc W. wysadził Erynię przy hotelu, a sam, znowu na azymut, pojechał na parking. Aż śmiesznie było patrzeć na samochód z Hagią Sofią w tle.
Po drobnym odpoczynku w całkiem przyzwoitym hotelu – może małym, ale z wszystkimi wygodami, choć nie najlepszymi (jak na Turcję) śniadaniami – ruszyliśmy na wieczorny spacer, ot tak, by rozejrzeć się po okolicy. W efekcie trafiliśmy na Bazar Egipski (Mısır Çarşısı), przystań promową, zabytkowy dworzec kolejowy (Sirkeci Garı) gdzie kończył swą trasę Orient Express, park Gülhane (tylko róż nie było), dwa meczety: Merzifonlu Karamustafapaşa Camii i Yeni Camii czyli Nowy Meczet, a po zapadnięciu zmroku popatrzyliśmy na Bosfor „z tyłu” pałacu Topkapi.
Ot taki wieczorny spacer w pobliżu hotelu. I tylko Erynia cały czas mruczała (czasem głośniej!) „to szalone miasto, ale trzeba tu było przyjechać”.
Myślałem, że już byliście w Stambule, skoro tak często jeździcie po Turcji 😛
„Byliście” – to kwestia definicji. Niewątpliwie parę razy postawiliśmy swe stopy na terenie wchodzącym w obręb Stambułu. A że było to z dala od zabytkowego centrum, to zupełnie inna historia. Wiesz, że W. nie lubi dużych miast 😉