Wracając wszakże do naszych wakacji, zdecydowaliśmy się na skorzystanie z czarteru, gdyż bilety tanich linii wcale nie były takie tanie, a przy normalnym bagażu były wręcz droższe. Nie chcieliśmy natomiast mieszkać w typowym molochu hotelowym. I tu zaprzyjaźniona, i niezastąpiona, Pani Agnieszka z Kiosku z Wakacjami wyszukała nam tradycyjne domki w wiosce Tochni.
Te okazały się strzałem w dziesiątkę. chociaż nie były w Tochni. Po licznych przebojach udało nam się wynająć samochód na lotnisku. Przeboje wynikały z faktu, ze żadne z nas nie dysponuje kartą kredytową, a niewiele jest wypożyczalni akceptujących karty debetowe. Co gorsza pełne ubezpieczenie nie obejmuje zniesienia depozytu. W końcu W. udało się dogadać z lokalną wypożyczalnią Petsas, która wzięła swoje (nie tak dużo przy przedpłacie), i dała swoje auto – Kia Picanto…
Nocny lot skutkował bezsennością u obojga, trochę byliśmy przestraszeni jak nam pójdzie, w tych warunkach, przystosowanie do ruchu lewostronnego. Dodatkowo, preferowana przez nas AutoMapa, nie zalicza Cypru do Europy i nie oferuje nawigacji na tym terenie. Na szczęście, z Larnaki do Tochni było trzydzieści kilka kilometrów a i ruch przed ósmą rano w sobotę nie był wielki. Wylądowaliśmy na parkingu obok Tawerny Tochni, gdzie dowiedzieliśmy się, że przydzielono nam apartament w sąsiedniej wiosce Kalawasos, a zameldowanie zaczyna się od 14:00. Cóż, wykupiliśmy śniadanie w tawernie (10€ od osoby), zdrzemnęliśmy się odrobinę na leżakach przy przytawernowym basenie, przespacerowaliśmy się do sklepu w centrum wsi, na koniec zagadał do nas właściciel Tawerny (i, jak się później okazało, całej firmy „Cyprus Villages”) i tak już zostaliśmy na lunch, składający się z owoców morza – świetne. W. zamówił gulasz z ośmiornicy doprawiany winem z cynamonem, a Erynia grillowane krewetki królewskie.
W końcu pani z biura pokierowała nas do apartamentu w Kalawasos, który okazał się jeszcze nieposprzątany, a podwórko było współdzielone z grupą chorwackich robotników pracujących przy remoncie lokalnej elektrowni, mieszkających w sąsiednich domkach. Panowie nalali wina i zaprosili nas do stołu. Obok, palił się ogień pod kociołkiem. Takich rzeczy się nie odmawia. A że wszyscy dobrze mówili po angielsku (oprócz W.), nie było problemów komunikacyjnych. Panie sprzątaczki szybko się uwinęły, a przy okazji jedna z nich (Polka) wspomniała, że inni goście, zwłaszcza Brytyjczycy odmawiają współdzielenia podwórza z Chorwatami. Rozumiemy, że nie każdy przepada za muzyką w bałkańskich rytmach od rana do wieczora, a i sami Chorwaci są dosyć otwartą i głośną nacją na trzeźwo, w przeciwieństwie do synów Albionu, otwierających się dopiero po wlaniu, a i to w sposób nie do końca wszystkim odpowiadający. Za duże różnice. Nam otwartość mieszkańców Bałkanów nie przeszkadza, na wakacje jeździmy nie tylko by oglądać widoczki, ale również by poznawać ludzi. I to nam się również udało, gdy poszliśmy na zakupy do pobliskiego sklepu. Sklep był firmą rodzinną Cypryjczyka, który piękną polszczyzną opowiedział nam o swoich studiach w Łodzi. Przyznał się też, że ma żonę Polkę, która dla odmiany mówi wyśmienicie po grecku. Bonusem obu spotkań było sporo wskazówek, co warto zobaczyć na wyspie, z czego będziemy chcieli skorzystać.
Sama kwatera też jest warta wzmiankowania. Stary dom przy głównej (dawnymi czasy) ulicy z wejściem przez bramę z rzeźbionym obramowaniem. Wewnątrz drobny podłużny dziedziniec od którego odchodzą wejścia do poszczególnych apartamentów. Nam trafił się apartament dwupoziomowy z dwoma wejściami (drugie przez balkon połączony schodami z dziedzińcem). Wygląda na to, że większość apartamentów była dwupiętrowa. Na parterze była kuchnia z dużą lodówką i kuchenką, a nawet piekarnikiem, ale ze znaczącym niedoborem garnków i sztućców (ponoć „organizowali” sobie ich przenosiny do swoich apartamentów mieszkający tam dłużej Chorwaci). Na piętrze była sypialnia z łazienką. Szczególnie urokliwa była sypialnia z dwoma łóżkami na kółkach i telewizorem za to bez szaf i okien (jest jedno okno, ale zamknięte na głucho zewnętrznymi ościeżnicami – może i dobrze bo wychodziło na ulicę), ale z drzwiami balkonowo-wyjściowymi. W efekcie sypialiśmy przy w pełni otwartych drzwiach (wyjściowych!) gdzie od zamykanej na klamkę bramy dzieliło nas kilka metrów i parę stopni – mimo to czuliśmy się bezpiecznie. Klimatyzacja też była, ale jakoś nie chciało nam się jej uruchamiać. Sama sypialnia była wysoka 3-4m ze skośnym wspartym na belkach sufitem plecionym z łozin (cudo!). Ponieważ sufit był zarazem dachem to chodzące po nim nocami koty objawiały się wcale nie lekkim kocim stąpaniem.
Podkład muzyczny:
„Στεσ ακρεσ τησ γυσιησ μου - ΛΥΚΑΥΓΗ”
udostępniony przez Michalisa Mozorasa – artystę, osobiście
Dobrze, że jestem po obiedzie…
Pięknie – to też jest moje marzenie od dawna, ale czasu brak (i jednak daleko oraz zawsze nie po drodze).
Klimaty bałkańskie i żywiołowość ludzi to jest to!
Nie jest tak daleko, dojazd do lotniska i 3,5 godziny lotu.
A czas?
Jest taka przypowieść o wkładaniu kamieni do słoja…
No chyba że się leci z Kanady…