browser icon
Używasz niezabezpieczonej wersji przeglądarki internetowej . Należy zaktualizować przeglądarkę!
Korzystanie z przestarzałej przeglądarki sprawia, że komputer nie jest zabezpieczony. Proszę zaktualizować przeglądarkę lub zainstaluj nowszą przeglądarkę.

Koty i Ahtamar

Rasa kotów - Van

Koty z Van

W niektórych kręgach miasto Van słynie głównie z kotów rasy Van . W skrócie, są białe, często mają różnokolorowe oczy i lubią pływać. Badaniami nad rasą zajmuje się jeden z oddziałów miejscowego Uniwersytetu, gdzie też zajmują się reintrodukcją zagrożonego gatunku. Całkiem nie tak dawno kotów czystej rasy zlokalizowano w okolicy niecałą setkę.
Koty te można sobie obejrzeć w Van Kedisi Villasi (Van Cat House), na terenie jednego z kampusów. Informacja niby prosta, adres znany, ale nie udało nam się dojechać za pierwszym razem, gdyż teren uniwersytetu jest ogrodzony, i to w sposób wywołujący przykre acz prawdziwe skojarzenia z granicą polsko-białoruską. Przez sporą część była to metrowa betonowa podmurówka, na tym siatka druciana, a na niej drut żyletkowy.
Tak się zastanawialiśmy, czy to władze uniwersytetu boją się zgubnych idei z zewnątrz czy może włodarze miasta obawiają się szerzenia nieprawomyślnych ideologii w mieście?
Tego się pewnie nie dowiemy.
W końcu jakoś dotarliśmy na miejsce i zza płotu zobaczyliśmy parking pełen ludzi i samochodów oraz drogę prowadzącą w głąb. Pozostało nam poszukać najbliższej drogi ze szlabanem. Szukaliśmy długo i namiętnie, aż w końcu udało nam się dotrzeć pod szlaban, gdzie W. wyjął kartkę z napisaną nazwą kociego domu i ochroniarz wskazał nam następny zakręt.
do albumu zdjęć

Dom kotów

Samo wejście do kotów kosztuje 15 TRL, a karmienie (puszeczka karmy) dodatkowe 50 TRL. Bez tego nie wejdzie się na osiatkowany wewnętrzny wybieg, gdzie znajdowały się kocie miejsca do odpoczynku i zabawy. Niby wszystko było w porządku, ale my mieliśmy mieszane odczucia. Cześć kotów była apatyczna i osowiała, inne domagały się głasków (ale dopiero po kontakcie z W.). Koty w bocznych pomieszczeniach, widoczne przez szybę, nawet skakały do drzwi chcąc zwrócić na siebie uwagę. W paru zamkniętych pomieszczeniach, na jednym metrze kwadratowym (sic!) każde, umieszczono legowisko z kotką karmiącą młode, miskę z wodą, karmą i kuwetę. Zastanawialiśmy się, jak długo ta kotka tam pozostanie, bez możliwości wyjścia.
W zewnętrznych wolierach to dopiero zobaczyliśmy: koty z podrapanymi pyszczkami, pogryzionymi uszami i ogonami, niektóre z ubytkami sierści i strupami/łuszczycą(?). W Wikipedii znaleźliśmy informację, że „Kot ten posiada tylko jeden rodzaj sierści – okrywową, nie ma natomiast puszystego podszerstka. Z tego powodu nie wymaga wielu zabiegów pielęgnacyjnych.” – autorowi tej bzdury polecamy pojechać na miejsce, przyjrzeć się z bliska i pogłaskać parę kotów. Może się mocno zdziwić.
Może tam i nie ma podszerstka, ale te futra wymagają wielu zabiegów pielęgnacyjnych – ich brak był na wielu kotach widoczny w postaci tak wysoce skołtunionej sierści, jakiej Erynia w życiu nie widziała (W. już takie coś widział, ale też nie u kotów!).
I to wszystko w uniwersyteckim ośrodku…
Odnieśliśmy wrażenie, że tu dba się o to by zwierzęta miały: dach nad głową, miskę, kuwetę. Oprócz tego koty mają się kocić. Obawiamy się, że coś takiego jak dobrostan zwierzęcia, to termin czysto teoretyczny, koci behawiorysta to fikcja literacka, a zwierzaki są traktowane czysto instrumentalnie, jako zadanie do wykonania.
Żeby nie było, oboje wychowaliśmy się w domach ze zwierzętami (Erynia głównie z kotami), przez większość życia futrzaki przewijały się koło nas, a i teraz żyje z nami dwóch kocich seniorów ze schroniska.
do albumu zdjęć

Wyspa Ahtamar

Ostatnią atrakcją zaplanowaną na ten dzień był rejs na wyspę Ahtamar, z przystani jakieś 50 km od miasta. Jechaliśmy tam z lekkimi obawami, gdyż wedle prognozy pogody pod wieczór miała być burza. Nic to, najwyżej nie popłyniemy. Wzdłuż drogi wijącej się brzegiem jeziora, stał ciąg zaparkowanych samochodów (czasem podwójnie, na awaryjnych), a Turcy piknikowali w altankach pobudowanych nad wodą. My jechaliśmy dalej. W końcu dotarliśmy do przystani, gdzie udało nam się zaparkować, co nie było takie oczywiste, gdyż chętnych na wycieczkę było sporo. Bilet kosztował 300 TRL za dwie osoby.

Dygresja:

Erynia przeczytawszy w sieci bardzo negatywne opinie Turków na temat stanu tych statków, spodziewała się pordzewiałych quasi-wraków, trzymających się w kupie wyłącznie na farbie. Tymczasem wcale nie było źle. Stateczki co prawda wyglądały trochę staro, ale nie dostrzegliśmy jakichś znaczących ubytków nad linią wodną. Pod, chyba też nie było, bo pompa zenzowa nie chodziła.


wyspa Ahtamar

Ahtamar

Rejs na wyspę trwał może z pół godziny, deszczu nie było, ale warto było zabrać kurtkę/wiatrówkę, bo nieźle wiało.

Dygresja:

Przez całą drogę zastanawialiśmy się:
Czemu po jeziorze Van nie pływają jachty?
Odpowiedź wydaje się nawet prosta:
Jakby Turcy prowadzili jachty tak jak prowadzą samochody to jezioro byłoby bardzo głębokim… cmentarzem.

Po dopłynięciu na wyspę dostaliśmy pół godziny na zwiedzania, pomniejszone jeszcze o czas stania w kolejce po bilet do… muzeum, za 12 € od osoby (lub w TRL – ktoś tu mocno odpłynął, oraz logicznie pomyślał: „jak już przypłynęli to zapłacą!”), oraz namiętnie selfikujących Turków na trasie. Do cerkwi z przystani można dojść najpierw schodami, a następnie kamienną ścieżką, która wiedzie zresztą przez większą część wyspy (tej części dostępnej turystom) i przechodzi przez miejsca widokowe. Kościół z zewnątrz był zachowany całkiem ładnie, lecz od środka fragmenty malowideł były ledwie widoczne. Chwilę po wyjściu z cerkwi rzuciliśmy okiem na zegarki – zostało nam 8 minut do odpłynięcia statku. Ciut zdyszani dolecieliśmy do przystani i zostaliśmy skierowani na inną jednostkę, wyższą od poprzedniej. „Nasza” miała chyba odpłynąć później, ale nikt nam tego nie powiedział, mimo że pytaliśmy (po angielsku, więc pewnie nie zrozumieli!). Przez większość trasy łódka płynęła w przechyle (a wiatr by większy niż poprzednio), a my oboje robiliśmy za prawowierne muzułmanki, zakrywszy włosy kapturami. Po dopłynięciu wyskoczyliśmy jeszcze na plażę, zamoczyć nogi i wróciliśmy do miasta.
Po tak efektownym i efektywnie spędzonym czasie ciała dały nam znać, że jeszcze czegoś im brakuje. Pustka w okolicach naszych żołądków dawała znać o sobie. Erynia, mimo trochę przeszkadzających jej kłów zasugerowała by W. dał upust swoim „zdolnościom” i jako przewodnik stada znalazł pokarm (skąd się w niej te atawizmy biorą!). Cóż było robić, W. ruszył głową, nosem i… znalazł rzut beretem od hotelu małą, nastrojową restauracyjkę z szaszłykami Diyarbakir Sur Ciğercisi.
Wystrój panował tu na poły orientalny, z dywanami na ścianach i ławami z wykładzinami podobnie dywanowymi. W ladzie chłodniczej wyłożone były, przygotowane do pieczenia nad pobliskim żarem, szaszłyki z kurczaka (dwa typy), słoniny, wątróbki i typowy kebab na szpadzie.
do albumu zdjęć

Kolacja w Van

Zamówiliśmy po kebabie, wątróbce i jeden słoninowy do spróbowania (z czego była ta słonina? przecież nie wieprzowa). Szef sali podał kucharzowi wybrane przez nas dania do pieczenia i za chwilę na stół wjechały lawasze oraz… surówki wszelakie: czerwona kapusta dobrze zakwaszona cytryną, ogórki z pomidorami, cebula z zieleniną, marchewka tarta i przyprawiona tak, że prawie samej marchewki czuć nie było, oraz çig köfte (papryka z bulgurem i przyprawami) oraz emze. Oczywiście była i pita. Oczy Eynii stały się odrobinę większe – jak my to zjemy? Żeby nie było tak delikatnie za chwilę wjechały i wyśmienicie przygotowane dania główne z dodatkową porcją lawasza (tr. lavaş), cienkiego wypieku naleśnikowo-chlebowego. Zjedliśmy, popijając herbatą i wyśmienitym ajranem z cynowych, stylowych kubków. Na koniec jeszcze poczęstowano nas odmianą tureckiego rabarbaru. Jest mniej kwaśny od naszego i można go jeść na surowo – świetnie orzeźwia.
Gdy już w pełni syci chcieliśmy zapłacić za te dania, okazało się, że drobny rachunek (470TRL*0,12PLN/TRL) przekracza nasze zasoby gotówkowe, a karta płatnicza odmówiła współpracy z terminalem (terminal przyjmował tylko specjalne tureckie karty). W tym momencie kelner spytał o coś siedzących przy stoliku obok. Gdy W. zapytał o bankomat, od stolika obok podniósł się postawny Turek (właściciel?) i powiedział że zapłaci, do nas kierując zapewnienie, że to drobiazg i że wszystko już załatwione. Do końca nie zrozumieliśmy słów (tureckich), ale mowa ciała i gestykulacja jest międzynarodowa. Podziękowaliśmy i ruszyliśmy na drugą stronę ulicy do bankomatu. Gdy już zaopatrzyliśmy się w odpowiednią ilość gotówki wróciliśmy na poprzednią stronę ulicy, kupiliśmy tureckie słodysie (tulumba – baryłkiprecle) i zanieśliśmy z podziękowaniami do restauracji (budząc tym zdziwienie).
I można powiedzieć, że to był piękny dzień w Van.
poprzedni
następny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.